Przez ostatnie trzy lata pociągi straciły dla mnie wiele egzotyki.
Między Lublinem a Warszawą oswoiłam się na dobre z rytmem kół. Na trasie, na
której prasuję krajobraz z rozbujanych wzgórz do niziny częściej, niż prasuję
moje kolorowe spódnice, jest zaskakująco mało stacji. Nałęczów, Puławy Miasto,
Dęblin, Pilawa. Połowa to miejsca,
połowa – nazwy. Niektóre
skojarzenia nigdy nie
zmaterializowały się do końca. W Nałęczowie wciąż produkuje się najlepsze
śliwki w czekoladzie na świecie (albo chociaż mówi się na nie śliwki
nałęczowskie), Pilawa każe mi myśleć o Piławie zupełnie gdzie indziej. Jeżeli
dłużej o tym pomyślę, czego oczywiście nie robię, bo podróżuję mimochodem,
przypomnę sobie, że w Nałęczowie wysiadła starsza kobieta, z którą rozmawiałam
w pierwszej drodze nazwanej powrotną do Lublina. Mówiła mi, że nawet bardziej
kocha październik niż maj, i że w jej wieku to już chyba tak wypada. Ale nie
pamiętam jej, wiem tylko, rozmawiała ze mną w
październikowym słońcu.
Puławy Miasto to zupełnie co innego. Znane z zajęć z
historii literatury, na pewno rozczarowały by mnie przy bliższym poznaniu. Ale
stacja, pod odpowiednim kątem i tylko wtedy, gdy na drzewach są liście, wygląda
jak usytuowana w środku lasu, czego zupełnie się nie spodziewam. Jej nagie,
betonowe perony zwykle są tłoczne, lecz nigdy tak gwarne jak te w Dęblinie. W
nim wsiadają zawsze gibcy młodzieńcy ze szkoły lotniczej, sprawiający wrażenie
bystrych w zupełnie nie moim stylu. W ich dużych, silnych dłoniach papierowe
legitymacje wyglądają jak niespodziewany relikt dzieciństwa. Rozmawiają dość
głośno o sprawach szkolnych. Jeden jedyny raz w ich grupie spotkałam
dziewczynę. Opowiadała o skokach ze spadochronem, nie jestem sobie w
stanie przypomnieć co, ale zrobiło na
mnie duże wrażenie. Powtórzyłam to co najmniej dwóm osobom, ale na pewno nie byłam w stanie
oddać tej śmiałej, praktycznej fantazji
wypełniającej opowiedzianą historię. A w całej grozie i komizmie
opowieści to właśnie ta fantazja była najpiękniejsza.
Ostatnio na tory rzucono nowe składy, zastępując anonimowymi
rzędami siedzeń dawne przedziały. Przedziały, w których glazurnik odkładający
na stroje taneczne najmłodszej córki brata się z malarzem, przedstawiającym się jako ,,twórca wielu dzieł” a równocześnie zarzucającym Malczewskiemu
megalomanię, gdyż ten był zapalonym autoportrecistą, oraz z kapelmistrzem (nie
mylić z kapelanem, ponoć często to się zdarza) orkiestry wojskowej.
Dzisiejsze wagony też mają swój urok. Rzeczywistość nie
dorosła do całej tej nowoczesności. System informacyjny rozprasza mnie, ale też
rozczula swoim nieidealnym zsynchronizowaniem. Część wizualna w okolicach
Pilawy zaczyna wskazywać następną stację: Warszawę Zachodnią, zaś dźwiękowa powtarza w kółko
,,Lublin. Ostatnia stacja” co przy doskonałej powtarzalności syntezatora mowy
brzmi nieco desperacko. Hasłowa zaleta
,,krótsze czasy”, z jednej strony też rozczula pewną niezręcznością
stylistyczną, z drugiej, dla mojej wrażliwości, równie europejskiej jak standardy
opiewane w kolejnym komunikacie wyświetlaczy, ma w sobie coś
apokaliptyczno-obiecującego. Czas jest
krótki, powtarzam w głowie słowa z Pawłowego listu. Dziś czuję się
usprawiedliwiona w takich skojarzeniach. Wąski pasek cienia na szybie, do
której przytulam lewy policzek, ukazuje coś, co jutro przemieni się w pierwszą wiosenną pełnię księżyca.