sobota, 18 marca 2017

Nigdzie w dolinie

Zawsze wstydziłam się, że mam ciało. Nie, nie chodzi o to, że bałam się je mieć. To oczywiście też. Ale byłam niezgrabna i ruszałam się niezgrabnie. Śmiałam się zbyt gwałtownie, jadłam za dużo i mówiłam za głośno, żeby być prawdziwa. Byłam materialna, więc nie byłam dziewczyną.
Ale nigdy nie spodziewałam się,  że kiedy  ukryję cielesność i stanę się dość realna, by ktoś się we mnie zakochał, będę musiała się zacząć wstydzić, że w ogóle jestem. Albo nawet-wstydzić się,  że byłam. Każdego uśmiechu. Nawet tego, który miałam tylko dla siebie, wyszeptanego w poduszkę. Że przez to, że ośmieliłam się być, on mnie poznał, on mnie pamięta i on za mną tęskni. Że dałam się wplątać w opowieść jak z dziewiętnastowiecznego romansidła, że w odpowiednio zwiewnych sukienkach chodzę i płaczę, w każdej sekundzie, w której przestaję myśleć.
Że ośmieliłam się być taka szczęśliwa, jak wtedy, kiedy dałam się ponieść nadziei. Kiedy wierzyłam, że trwa piękny moment, ten moment, którego zawsze się bałam, bo byłam za głośna i mogłam go spłoszyć. I w końcu nauczyłam się być dziewczyną, prawdziwą dziewczyną, zachwyconą tym momentem. I byłam taka szczęśliwa, że czułam, jak lgnie do mnie cała rzeczywistość. Taka szczęśliwa, że aż przestałam gubić klucze, bo nawet one wolały zostać przy mnie i grzać się tym szczęściem, kiedy wracałam późno wieczorem do domu, ściskając je w garści.
Że potem będę się miesiącami modlić tylko o to, żeby prawdą nie był kretyński banał, że miarą miłości jest ból rozstania. Bo nie chcę, nie chcę rozstań, które poczuję bardziej, niż jego zmianę imienia, już tam daleko, w klasztorze.  Tego nie przyćmi żadne rozstanie w szumie i dziwnym świetle dworców kolejowych.
Nie chcę, żeby prawdą były histeryczne myśli, kiedy widzę jak jego matka kładzie mszalik na brzegu ławki swojego męża. To niewyobrażalne, że w tym geście - dotknięcie okładki książki - dotknięcie wyszlifowanego przez rozmodlone dłonie, przedramiona i łokcie drewna - może być tyle czułości.  A za razem jest to czynność równie liturgiczna jak to, co będzie działo się zaraz. Z mojego miejsca na tyle kościoła, niemal pod chórem, widzę wszystko bardzo dokładnie i zaraz czuję w palcach błysk, jakby wciąż ożywiało je utracone marzenie. 
Że nikt poza mną nie wie, że nigdy nie będę tego miała. Pamiętam ten moment, kiedy ja też jeszcze nie wiedziałam, byłam prawie równie nieświadoma jak wszyscy. Szłam ulicami miasta, z torebką ciężką od jednostronicowego (umiem to ocenić po objętości koperty), nieotwartego listu. Szłam szybko, było ciepło, chociaż na szczęście nie upalnie i dawno przekwitły wszystkie krzewy, które potrafię nazwać. Spieszyłam się na egzamin, w głowie krążyły mi końcówki czasowników w czasie imperfecto, jakieś odrobiny nadziei, przekleństwa, urywki psalmów i folkowych piosenek. A on zdecydował, że tam zostaje, w benedyktyńskiej czerni będzie chodził po  pastwisku i po sadzie, między ulami.  
Najgorsze, że większość naszych ważnych rozmów przeprowadziliśmy na piśmie, więc one naprawdę tkwią gdzieś w świecie jak bursztynowe drzazgi.


poniedziałek, 14 listopada 2016

Speothos venaticus

Chcesz pogłaskać pakożera? Mówisz nie, bo nie wiesz, co to pakożer. 


W mojej głowie jest wielka, szarozielona łąka, szorstka, gęsta trawa porastająca wielki klif. I po tej łące biega pakożer. Prawdziwe pakożery, nazywane też psami leśnymi, mieszkają ponoć  ,,w lasach i na wilgotnych sawannach Ameryki Południowej”. Kiedyś  myśleli, że pakożery już dawno wyginęły. Mój wiem, że mieszka na szarozielonej łące, bo tak się składa, że bardzo lubię szarozielone łąki. Zawsze jest na niej mocne, rozproszone słońce a niebo jest nisko, wywiane z tęczowych chmur. Pakożer wygląda jak świnkolisek i biega pomiędzy trawami. I kiedy mówisz mi coś miłego to łasi się do twoich słów. 

wtorek, 12 kwietnia 2016

21,56/18,13

Przez ostatnie trzy lata pociągi straciły dla mnie wiele egzotyki. Między Lublinem a Warszawą oswoiłam się na dobre z rytmem kół. Na trasie, na której prasuję krajobraz z rozbujanych wzgórz do niziny częściej, niż prasuję moje kolorowe spódnice, jest zaskakująco mało stacji. Nałęczów, Puławy Miasto, Dęblin, Pilawa. Połowa to miejsca,  połowa – nazwy. Niektóre  skojarzenia nigdy  nie zmaterializowały się do końca. W Nałęczowie wciąż produkuje się najlepsze śliwki w czekoladzie na świecie (albo chociaż mówi się na nie śliwki nałęczowskie), Pilawa każe mi myśleć o Piławie zupełnie gdzie indziej. Jeżeli dłużej o tym pomyślę, czego oczywiście nie robię, bo podróżuję mimochodem, przypomnę sobie, że w Nałęczowie wysiadła starsza kobieta, z którą rozmawiałam w pierwszej drodze nazwanej powrotną do Lublina. Mówiła mi, że nawet bardziej kocha październik niż maj, i że w jej wieku to już chyba tak wypada. Ale nie pamiętam jej, wiem tylko, rozmawiała ze mną  w październikowym słońcu.

Puławy Miasto to zupełnie co innego. Znane z zajęć z historii literatury, na pewno rozczarowały by mnie przy bliższym poznaniu. Ale stacja, pod odpowiednim kątem i tylko wtedy, gdy na drzewach są liście, wygląda jak usytuowana w środku lasu, czego zupełnie się nie spodziewam. Jej nagie, betonowe perony zwykle są tłoczne, lecz nigdy tak gwarne jak te w Dęblinie. W nim wsiadają zawsze gibcy młodzieńcy ze szkoły lotniczej, sprawiający wrażenie bystrych w zupełnie nie moim stylu. W ich dużych, silnych dłoniach papierowe legitymacje wyglądają jak niespodziewany relikt dzieciństwa. Rozmawiają dość głośno o sprawach szkolnych. Jeden jedyny raz w ich grupie spotkałam dziewczynę. Opowiadała o skokach ze spadochronem, nie jestem sobie w stanie  przypomnieć co, ale zrobiło na mnie duże wrażenie. Powtórzyłam to co najmniej  dwóm osobom, ale na pewno nie byłam w stanie oddać tej śmiałej, praktycznej fantazji  wypełniającej opowiedzianą historię. A w całej grozie i komizmie opowieści to właśnie ta fantazja była najpiękniejsza.

Ostatnio na tory rzucono nowe składy, zastępując anonimowymi rzędami siedzeń dawne przedziały. Przedziały, w których glazurnik odkładający na stroje taneczne najmłodszej córki brata się z malarzem,  przedstawiającym się jako ,,twórca wielu  dzieł” a równocześnie zarzucającym Malczewskiemu megalomanię, gdyż ten był zapalonym autoportrecistą, oraz z kapelmistrzem (nie mylić z kapelanem, ponoć często to się zdarza) orkiestry wojskowej. 


Dzisiejsze wagony też mają swój urok. Rzeczywistość nie dorosła do całej tej nowoczesności. System informacyjny rozprasza mnie, ale też rozczula swoim nieidealnym zsynchronizowaniem. Część wizualna w okolicach Pilawy zaczyna wskazywać następną stację: Warszawę  Zachodnią, zaś dźwiękowa powtarza w kółko ,,Lublin. Ostatnia stacja” co przy doskonałej powtarzalności syntezatora mowy brzmi nieco desperacko.  Hasłowa zaleta ,,krótsze czasy”, z jednej strony też rozczula pewną niezręcznością stylistyczną, z drugiej, dla mojej wrażliwości, równie europejskiej jak standardy opiewane w kolejnym komunikacie wyświetlaczy, ma w sobie coś apokaliptyczno-obiecującego.  Czas jest krótki, powtarzam w głowie słowa z Pawłowego listu. Dziś czuję się usprawiedliwiona w takich skojarzeniach. Wąski pasek cienia na szybie, do której przytulam lewy policzek, ukazuje coś, co jutro przemieni się w  pierwszą wiosenną pełnię księżyca.

poniedziałek, 14 marca 2016

Marcowe deszcze

W Aguas de Marco przeplatają się dwa ciągi skojarzeń. Po portugalsku kamyki i patyki występują w jednym szeregu ze śmiercią, po angielsku łuki rzeczne marzą o marcowych deszczach. Słuchałam głosu, który zakorzenił się w mojej głowie, gładkiego, niewinnego głosu Susannah McCorcle i wystukiwałam rytm o płyty chodnika.
I nagle zrozumiałam. Jest tak bardzo źle, bo część mojego ciała jest w Brazylii. Od kilku lat, z zaskakującą regularnością, w marcu nachodzi mnie smutek. Tak to przewidywalne, że zaczęłam to nazywać wiosennymi porządkami. Przetrwałam styczeń i jego Blue Monday, wynaleziony idiotycznym wzorem, zniosłam romantyczne szaleństwo lutego, które według niektórych powinno budzić we mnie cyniczną melancholię. I nadchodzi marzec. Dni są wyczuwalnie dłuższe, można już zaufać zieleni trawy.  A ja w końcu mam dość. Mogę próbować uzasadniać to niewiarygodnym ciągiem przypadków, które przynosiły mi kryzysy akurat w marcu. Ale  łatwiej uzasadnić to końcem lata.

W Brazylii właśnie kończy się lato. Deszczowe powodzie zalewają ulice, jak nie być smutną będąc w tej chwili w Brazylii. W Brazylii jest też dobre pięć godzin wcześniej niż tutaj, dlatego mam problemy z wczesnym chodzeniem spać i wczesnym wstawaniem, a przecież je lubię. Sami spróbujcie dzień w dzień kłaść się o dziewiętnastej i  budzić się o trzeciej. Kiedy cały świat wokół was funkcjonuje od ósmej do dwudziestej trzeciej. Spróbujcie przestać czuć się nieobecni, kiedy chodzicie na uczelnię we wschodniej Polsce a jesteście w Brazylii.
Pewnie nie byłabym szczęśliwsza w Brazylii. Wiem o niej właściwie tyle, że mówi się tam po portugalsku, w języku na raz miększym i bardziej szorstkim niż hiszpański, który trochę znam (jeżeli nie wierzycie, że coś może być na raz miększe i bardziej szorstkie, to znaczy, że nigdy nie mieliście luźno wydzierganego szalika z czystej, niemal surowej wełny). Znam kilka stereotypów i klisz, południowoamerykańskie, szalone miasta, karnawał w Rio i  dżungla amazońska. Nie twierdzę też, że tam należę. Mówię tylko, że najgorsze są miesiące schyłkowe, jak przetrwam tamtejszy koniec lata, to już do listopada, do tutejszego przedzimia, nie powinno być najgorzej. Jesień i zima są naprawdę piękne, jeśli umieć się nimi cieszyć.

Kończy się lato, trwa przedwiośnie. Próbuję zasnąć z kocem naciągniętym na głowę, nasłuchując papug i trujących żab trzepoczących się w moich żyłach. 

piątek, 5 lutego 2016

O pewnych paradoksach czytania fantastyki


            ,,A lot of it is just straight teenage stuff. I didn't mean it to be, but it’s perfect for them. I think they’re attracted by things that give verisimilitude”[1].
J.R.R. Tolkien o przyczynie popularności jego książek wśród studentów collage’ów

            Sceną, której najbardziej nie lubię w filmowym Harrym Potterze jest zniszczenie londyńskiego Millenium Bridge. Filmowcy, oszczędzając książkowy, fikcyjny most Brockdale na nieznanej rzece, zburzyli cały świat wykreowany w opowieściach o młodym czarodzieju. Bo Millenium Bridge nie dość, że obecnie stoi i nigdy się nie zawalił, to w czasie przypisanym do przedstawionych wydarzeń nie istniał zupełnie. W ten sposób, przez nieumiejętne zespolenie z naszym światem, uniewiarygadnia się świat różdżek, smoków i latających mioteł.
            Oczywiście, ta niezgodność nie sprawiła, że ktokolwiek przestał wierzyć w istnienie czarodziejów. Nikt w nie nie wierzył od samego początku. Ale uznawać je można było za wiarygodne. Wiarygodne w najdoskonalszy sposób. Wiarygodne, bo nieudowadnialne. Cały świat skonstruowany przez Rowling należy do alternatywnej rzeczywistości. Kraina czarodziejów jest niedostępna dla zwykłych ludzi. Żaden z faktów rozgrywających się w naszej rzeczywistości nie może zostać zweryfikowany, bo tak naprawdę wcale do naszej rzeczywistości nie przynależy. Najbardziej przyziemne, oswojone miejsce jest równie fikcyjne jak czarodziejska szkoła. Nie trzeba się więc martwić zgodnością, można po prostu uznać równoległe istnienie całego fantastycznego uniwersum. I wierzyć, bo  nie ma dowodów.
            Bo choć alternatywna historia to w powszechnym rozumieniu tylko jedna z licznych odmian fantastyki, to naprawdę jest właśnie tym, czego czytelnicy oczekują od fantastyki całościowo[2]. Może to być historia dziejąca się w naszym, odmienionym świecie, w przedhistorycznych czasach, w odległej przyszłości, nigdzie lub bardzo daleko. Ale potrzebna jest możność uwierzenia, że to się dzieje. Niezbędne jest do tego albo odcięcie się od realnego świata i zadbanie o spójność wewnętrzną świata wymyślonego, albo zgranie ich w sposób nie wywołujący dysonansów poznawczych. Odpowiedni dystans, czy to czasowy czy geograficzny, pozwala w ten sposób na stworzenie światów bardziej przekonywających, przez to – wręcz bliższych.
            Brak realizmu nie pozwala na całkowite wyrzeczenie się mimesis. Czytelnicy zazwyczaj zwracają uwagę na dwa obszary, w których oczekują wiernego odwzorowania rzeczywistości. Prawa fizyki oraz psychologia bohaterów. Nacisk na stosowanie się do obserwowalnych praw fizyki wynika z nieuzasadnionego, choć zrozumiałego uogólnienia ich – uogólnienia, które pozwala funkcjonować naukom empirycznym jako czemuś więcej niż obserwacji przypadków. Współcześnie wydaje się to tak oczywiste, że niemal intuicyjnie wprowadza się swoją wiedzę na temat funkcjonowania grawitacji czy wytrzymałości materiałów do światów równoległych, zapominając, że są właśnie równoległe. Żeby rażące niezgodności z prawami fizyki mogły być tolerowane potrzebne jest wprowadzenie fizyki alternatywnej. Inaczej ma się sprawa z psychologią bohaterów, tu wytrychem może być przyjmowanie stosownych konwencji i używanie archetypów zamiast ,,prawdziwych” postaci. Jednak, mimo dużych możliwości naginania prawdy i prawdopodobieństwa, wiarygodności w fantastyce jej wielbiciele oczekują powszechnie.
            Kiedy w fantastykę nie da się uwierzyć, kiedy budzi poczucie niezgodności i jest widocznie fałszywa, nie da się w nią wniknąć. Dystansowanie się do fantazji nie pozwala na zdystansowanie się do rzeczywistości, na tym polega problem czytelników fantastyki, którzy lubują się w eskapizmie. Ci zaś, którzy twierdzą, że nie próbują wcale traktować literatury jako miejsca ucieczki (w co trzeba uwierzyć, bo nawet w najpopularniejszym nurcie fantastyki istnieją światy nienadające się na kryjówkę przed choćby najokrutniejszą rzeczywistością), marzą o wiarygodności i spójności, bo inaczej mają poczucie obcowanie z czymś niemądrym.
            Nie można brać dosłownie słów wielbiciela fantastyki, który mówi,  że coś było dobre, choć wymaga zawieszenia niewiary. Nikt nie lubi zawieszenia niewiary. Taki komunikat oznacza tylko tyle, że dzieło jest zbyt głupie, żeby się przyznać do satysfakcji z obcowania z nim bez zastrzeżeń. Lub, że jest na tyle genialne, że udało się mu dokonać niemożliwego, kazało wierzyć w niewiarygodne.




[1]J.R.R. Tolkien,  JRR Tolkien: 'I never expected a money success', rozmowę przeprowadzili Charlotte i Dennis Plimmerowie, http://www.telegraph.co.uk/books/authors/tolkien-interview-its-easier-to-film-the-odyssey/, dostęp z dnia 27 października 2015.
[2] Wyjątkiem jest tu ,,realistyczne” science-fiction, które traktowane jest jako historia nie tyleż alternatywna, co możliwa, pewna zabawa w przewidywanie (tu warto wspomnieć na przykład wczesną powieść Lema, Astronauci, w której autor wdaje się w szczegóły techniczne działania rakiety). Jednak i ono, wraz z rozwojem technologii, przemienia się w zazwyczaj historię alternatywną, i to, niestety, raczej nie najlepszą.