Zawsze wstydziłam się, że mam ciało. Nie, nie chodzi
o to, że bałam się je mieć. To oczywiście też. Ale byłam niezgrabna i ruszałam
się niezgrabnie. Śmiałam się zbyt gwałtownie, jadłam za dużo i mówiłam za
głośno, żeby być prawdziwa. Byłam materialna, więc nie byłam dziewczyną.
Ale nigdy nie spodziewałam się, że kiedy
ukryję cielesność i stanę się dość realna, by ktoś się we mnie zakochał,
będę musiała się zacząć wstydzić, że w ogóle jestem. Albo nawet-wstydzić
się, że byłam. Każdego uśmiechu. Nawet tego,
który miałam tylko dla siebie, wyszeptanego w poduszkę. Że przez to, że
ośmieliłam się być, on mnie poznał, on mnie pamięta i on za mną tęskni. Że
dałam się wplątać w opowieść jak z dziewiętnastowiecznego romansidła, że w
odpowiednio zwiewnych sukienkach chodzę i płaczę, w każdej sekundzie, w której
przestaję myśleć.
Że ośmieliłam się być taka szczęśliwa, jak wtedy,
kiedy dałam się ponieść nadziei. Kiedy wierzyłam, że trwa piękny moment, ten
moment, którego zawsze się bałam, bo byłam za głośna i mogłam go spłoszyć. I w
końcu nauczyłam się być dziewczyną, prawdziwą dziewczyną, zachwyconą tym
momentem. I byłam taka szczęśliwa, że czułam, jak lgnie do mnie cała
rzeczywistość. Taka szczęśliwa, że aż przestałam gubić klucze, bo nawet one
wolały zostać przy mnie i grzać się tym szczęściem, kiedy wracałam późno
wieczorem do domu, ściskając je w garści.
Że potem będę się miesiącami modlić tylko o to, żeby
prawdą nie był kretyński banał, że miarą miłości jest ból rozstania. Bo nie
chcę, nie chcę rozstań, które poczuję bardziej, niż jego zmianę imienia, już
tam daleko, w klasztorze. Tego nie
przyćmi żadne rozstanie w szumie i dziwnym świetle dworców kolejowych.
Nie chcę, żeby prawdą były histeryczne myśli, kiedy
widzę jak jego matka kładzie mszalik na brzegu ławki swojego męża. To
niewyobrażalne, że w tym geście - dotknięcie okładki książki - dotknięcie
wyszlifowanego przez rozmodlone dłonie, przedramiona i łokcie drewna - może być
tyle czułości. A za razem jest to
czynność równie liturgiczna jak to, co będzie działo się zaraz. Z mojego
miejsca na tyle kościoła, niemal pod chórem, widzę wszystko bardzo dokładnie i
zaraz czuję w palcach błysk, jakby wciąż ożywiało je utracone marzenie.
Że nikt poza mną nie wie, że nigdy nie będę tego
miała. Pamiętam ten moment, kiedy ja też jeszcze nie wiedziałam, byłam prawie równie
nieświadoma jak wszyscy. Szłam ulicami miasta, z torebką ciężką od
jednostronicowego (umiem to ocenić po objętości koperty), nieotwartego listu.
Szłam szybko, było ciepło, chociaż na szczęście nie upalnie i dawno przekwitły
wszystkie krzewy, które potrafię nazwać. Spieszyłam się na egzamin, w głowie
krążyły mi końcówki czasowników w czasie imperfecto, jakieś odrobiny nadziei,
przekleństwa, urywki psalmów i folkowych piosenek. A on zdecydował, że tam zostaje,
w benedyktyńskiej czerni będzie chodził po
pastwisku i po sadzie, między ulami.
Najgorsze, że większość naszych ważnych rozmów
przeprowadziliśmy na piśmie, więc one naprawdę tkwią gdzieś w świecie jak
bursztynowe drzazgi.