wtorek, 12 kwietnia 2016

21,56/18,13

Przez ostatnie trzy lata pociągi straciły dla mnie wiele egzotyki. Między Lublinem a Warszawą oswoiłam się na dobre z rytmem kół. Na trasie, na której prasuję krajobraz z rozbujanych wzgórz do niziny częściej, niż prasuję moje kolorowe spódnice, jest zaskakująco mało stacji. Nałęczów, Puławy Miasto, Dęblin, Pilawa. Połowa to miejsca,  połowa – nazwy. Niektóre  skojarzenia nigdy  nie zmaterializowały się do końca. W Nałęczowie wciąż produkuje się najlepsze śliwki w czekoladzie na świecie (albo chociaż mówi się na nie śliwki nałęczowskie), Pilawa każe mi myśleć o Piławie zupełnie gdzie indziej. Jeżeli dłużej o tym pomyślę, czego oczywiście nie robię, bo podróżuję mimochodem, przypomnę sobie, że w Nałęczowie wysiadła starsza kobieta, z którą rozmawiałam w pierwszej drodze nazwanej powrotną do Lublina. Mówiła mi, że nawet bardziej kocha październik niż maj, i że w jej wieku to już chyba tak wypada. Ale nie pamiętam jej, wiem tylko, rozmawiała ze mną  w październikowym słońcu.

Puławy Miasto to zupełnie co innego. Znane z zajęć z historii literatury, na pewno rozczarowały by mnie przy bliższym poznaniu. Ale stacja, pod odpowiednim kątem i tylko wtedy, gdy na drzewach są liście, wygląda jak usytuowana w środku lasu, czego zupełnie się nie spodziewam. Jej nagie, betonowe perony zwykle są tłoczne, lecz nigdy tak gwarne jak te w Dęblinie. W nim wsiadają zawsze gibcy młodzieńcy ze szkoły lotniczej, sprawiający wrażenie bystrych w zupełnie nie moim stylu. W ich dużych, silnych dłoniach papierowe legitymacje wyglądają jak niespodziewany relikt dzieciństwa. Rozmawiają dość głośno o sprawach szkolnych. Jeden jedyny raz w ich grupie spotkałam dziewczynę. Opowiadała o skokach ze spadochronem, nie jestem sobie w stanie  przypomnieć co, ale zrobiło na mnie duże wrażenie. Powtórzyłam to co najmniej  dwóm osobom, ale na pewno nie byłam w stanie oddać tej śmiałej, praktycznej fantazji  wypełniającej opowiedzianą historię. A w całej grozie i komizmie opowieści to właśnie ta fantazja była najpiękniejsza.

Ostatnio na tory rzucono nowe składy, zastępując anonimowymi rzędami siedzeń dawne przedziały. Przedziały, w których glazurnik odkładający na stroje taneczne najmłodszej córki brata się z malarzem,  przedstawiającym się jako ,,twórca wielu  dzieł” a równocześnie zarzucającym Malczewskiemu megalomanię, gdyż ten był zapalonym autoportrecistą, oraz z kapelmistrzem (nie mylić z kapelanem, ponoć często to się zdarza) orkiestry wojskowej. 


Dzisiejsze wagony też mają swój urok. Rzeczywistość nie dorosła do całej tej nowoczesności. System informacyjny rozprasza mnie, ale też rozczula swoim nieidealnym zsynchronizowaniem. Część wizualna w okolicach Pilawy zaczyna wskazywać następną stację: Warszawę  Zachodnią, zaś dźwiękowa powtarza w kółko ,,Lublin. Ostatnia stacja” co przy doskonałej powtarzalności syntezatora mowy brzmi nieco desperacko.  Hasłowa zaleta ,,krótsze czasy”, z jednej strony też rozczula pewną niezręcznością stylistyczną, z drugiej, dla mojej wrażliwości, równie europejskiej jak standardy opiewane w kolejnym komunikacie wyświetlaczy, ma w sobie coś apokaliptyczno-obiecującego.  Czas jest krótki, powtarzam w głowie słowa z Pawłowego listu. Dziś czuję się usprawiedliwiona w takich skojarzeniach. Wąski pasek cienia na szybie, do której przytulam lewy policzek, ukazuje coś, co jutro przemieni się w  pierwszą wiosenną pełnię księżyca.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz